Strona:Rudyard Kipling - Światło które zagasło.djvu/223

Ta strona została przepisana.

— Acha! — Rzekł Torpenhow. — To imię już słyszałem... w ową noc ponad rzeką.
— Jeżeli się zabrudzisz, ona pewnie powie, że to z mojej winy... a jesteś tak blisko grobli... Maisie, to nieładnie! Och, wiedziałem, że spudłujesz. Niżej i w lewo, moja droga. Ale ty nie masz talentu... nie masz wcale talentu i zamiłowania... Nie gniewaj się, kochanie. Dałbym sobie rękę uciąć, gdyby ci to mogło przysporzyć choć krzynkę czegoś więcej ponad zawziętość... Oddałbym ci prawą rękę, o ileby ci się na coś przydała.
— Teraz słuchajmy. Oto poprzez morze niezrozumialstwa wydziera się w niebogłosy jakaś wyspa. Ale zdaje mi się, że wołanie to zawiera prawdę.
Majaczenia nie ustawały, a treścią ich wciąż była Maisie. Czasami Dick urządzał dłuższy wykład z zakresu swego fachu, potem przeklinał swą głupotę, która oddała go w jarzmo niewoli. Błagał Maisie o całusa — tylko o jednego całusa — przed odjazdem; wołał, żeby powróciła z Vitry-sur-Marne... ale wśród wszystkich tych bredzeń wzywał wciąż niebo i ziemię na świadki, że królowa nie może się mylić.
Torpenhow bacznie nadsłuchiwał i dowiadywał się najrozmaitszych szczegółów z życia Dicka, które dotychczas były przed nim zatajone. Dick przez trzy dni bredził o swojej przeszłości, potem już zapadł w sen zwykły, spokojny.
— Jakiejże on poddany był udręce... biedaczysko! mówił sobie Torpenhow. — Dick, człek tak niepospolity... warował, służył ulegle niby pies jaki! A ja mu prawiłem kazania o zarozumiałości! Powinienem był lepiej poznać się na ludziach... Jakiż to demon