Strona:Rudyard Kipling - Światło które zagasło.djvu/224

Ta strona została przepisana.

musi być z tej dziewczyny! Dick oddał jej swe życie... bodaj to djabli!... a ona podobno dała mu wzamian tylko jednego całusa!
— Torp — ozwał się z łóżka Dick, — idź się przejść! Za długo tu siedziałeś. Ja już wstanę... Oj, jakże trudno! nie mogę się ubrać! Och, to już całkiem głupio!
Torpenhow pomógł mu się przyodziać i poprowadził go do wielkiego fotelu w pracowni. Dick usiadł spokojnie i z wielkiem naprężeniem nerwów oczekiwał, kiedy rozpierzchną się ciemności. Lecz nie rozpierzchły się ani tego dnia, ani następnego. Odważył się przeto na podróż dokoła ścian, lecz potłukł sobie golenie o piec; to podsunęło mu myśl, że lepiej będzie pełzać na czworakach, trzymając jedną rękę przed sobą. Torpenhow zastał go leżącego na podłodze.
— Staram się obeznać z topografją mych nowych posiadłości — wyjaśnił Dick swe postępowanie. — Czy pamiętasz tego czarnego, któregoś rozcharatał, gdyśmy stali w czworoboku? Szkoda, że nie wybiłeś mu drugiego oka; mogłoby się jeszcze przydać. Czy są do mnie jakie listy? Podaj mi wszystkie, które są w grubych, szarych kopertach... jakby z koroną na wierzchu. W nich niema nic ważnego.
Torpenhow wręczył mu list, na którego zaklejce wypisana była czarna litera M. Dick włożył do kieszeni to pismo; wprawdzie nie było w niem nic takiego, czegoby Torpenhow nie mógł przeczytać, ale treść należała wyłącznie do Dicka... i do Maisie, która nigdy już nie miała należeć do niego.
— Gdy zobaczy, że jej nie odpisuję, sama też zaprzestanie pisać. Tak będzie lepiej. Ja już teraz na nic jej się nie przydam.