Strona:Rudyard Kipling - Światło które zagasło.djvu/225

Ta strona została przepisana.

Tak dowodził Dick... a pokusa szeptała mu w duszy, że powinien donieść Maisie o swem położeniu. Każdy nerw w nim się buntował.
— Już i tak upadłem nisko. Ani myślę jej błagać o litość. Zresztą byłoby to względem niej okrucieństwem.
Usiłował wygnać Maisie precz ze swych myśli; atoli ślepcy aż nazbyt częstą mają sposobność do rozmyślań... Przeto, gdy w ciągu długich, bezczynnych dni, zalanych martwą ciemnością, nawiedzały go znów przypływy dawnej mocy, to mu się dusza burzyła i mąciła do głębi. Od Maisie przyszedł znów list... jeden... drugi... potem zapanowało milczenie. Dick siedział przy oknie, gdzie w powietrzu tętniło już ożywcze tchnienie lata, i wyobrażał sobie, że pozyskał ją kto inny, silniejszy od niego. Wyobraźnia jego, rozwijając się coraz bardziej na czarnem tle bezdennej ciemności, nie oszczędzała mu ani jednego szczegółu, jaki tylko mógł rozbudzić w nim szaleństwo; pod wrażeniem każdego z tych urojeń ciskał się na wszystkie strony po pokoju i potykał się o piec, który znajdował się jakby w czterech miejscach naraz. Conajgorsza, nawet tytoń nie smakował mu w ciemnościach. Wniwecz rozwiała się dawna pyszałkowatość Dicka; jej miejsce zajęła rozpacz, Torpenhowowi tak dobrze znana, oraz ślepa namiętność, z której Dick nocą zwierzał się poduszce. Przerwy między temi wybuchami wypełniało nieznośne wyczekiwanie i brzemię okropnej ciemności.
— Chodź-no do parku — rzekł raz Torpenhow. — Nie ruszyłeś się z domu, odkąd zaczęło się to wszystko...
— Cóż mi z tego przyjdzie? W ciemności niema ruchu, a poza tem... — tu zatrzymał się w niepewnosci na pierwszym stopniu schodów — jeszcze mnie co przejedzie...