Strona:Rudyard Kipling - Światło które zagasło.djvu/226

Ta strona została przepisana.

— Nikt cię nie przejedzie, gdy będę przy tobie. Posuwaj się ostrożnie.
Wrzawa ulicy przejęła Dicka nerwowym lękiem; przycisnął się więc silnie do ramienia Torpenhowa.
— Pomyśleć sobie, że twoją stopą musiałem domacywać się rynsztoka! — ozwał się rubasznie, skręcając w bramę parku. — Zostało mi tylko bluźnić Bogu i umrzeć.
— Strażnikom nie wolno bawić się w nieprzystojne żarty. Na Jowisza, toć to idzie gwardja!
Dick się wyprostował.
— Podejdźmy do nich. Chodźmy im się przyjrzeć. Wydostańmy się na trawę i dalejże biegiem! Czuję zapach drzew.
— Uważaj na niską barjerkę. Doskonale!
Torpenhow wierzgnął nogą i uderzeniem obcasa wyrwał kępkę trawy.
— Powąchaj — rzekł. — Ładnie pachnie?
Dick z całą rozkoszą wciągał w siebie zapach.
— A teraz bierz nogi za pas i biegnij co siły.
Przybliżyli się, ile tylko było możliwe, do maszerującego pułku. Chrzęst bagnetów niezatkniętych na broń sprawił, iż Dickowi rozszerzyły się i zadrgały nozdrza.
— Podejdźmy bliżej. Stoją w kolumnie... prawda?
— Tak. Skąd wiesz?
— Wyczułem. Ach, moi chłopcy... moje śliczne chłopaki!
I ruszył boczkiem przed siebie, jak gdyby mógł ich widzieć.
— Umiałem-ci ja kiedyś rysować tych drapichróstów. Któż ich teraz będzie rysował?
— Oni ruszą za chwilę. Nie wyskakuj, gdy zagra kapela.