Strona:Rudyard Kipling - Światło które zagasło.djvu/231

Ta strona została przepisana.

porzucają własną karjerę. Torpenhow uniósł się gniewem. Ustawiczne naprężenie nerwów, wynikające z czuwania nad Dickiem, wyrobiło w nim wielką drażliwość.
— Pozostaje jeszcze inne wyjście — ozwał się zadumany Keneu. — Zastanówcie się nad tem i nie róbcie z siebie durniów bez potrzeby. Dick jest, a raczej był, wcale zgrabnym mężczyzną o dość pociągającej powierzchowności i wcale bujnym temperamencie...
— Oho! — przemówił Nilghai, przypomniawszy sobie pewne zajście z czasów kairskich. — Zaczynam się domyślać. Torp, bardzo ubolewam...
Torpenhow kiwnął głową pobłażliwie:
— Bądź co bądź, bardziej ubolewałeś, gdy on ci odbił dziewczynę. Mów dalej, Keneu.
— Gdym widział ludzi umierających kędyś na odludnej pustyni, nieraz przychodziło mi na myśl, że gdyby można było rozesłać wieści po świecie, a środki komunikacyjne były dostatecznie szybkie, to przy łóżku każdego mężczyzny znalazłaby się przynajmniej jedna kobieta.
— Zdarzałyby się przy tem zapewne różne wielce osobliwe niespodzianki. Lepiej poprzestańmy na tem, co jest — rzekł Nilghai.
— Albo raczej zastanówmy się poważnie, czy Dickowi nie potrzeba nic innego, jak tylko kanciastych posług Torpenhowa... Co ty sam o tem sądzisz, Torp?
— Wiem, że jest inaczej; ale cóż na to poradzę?
— A więc kawę na ławę! Wszyscy tu obecni jesteśmy przyjaciółmi Dicka; ty znasz najlepiej jego życie.
— Ale do sedna doszedłem dopiero wtedy, gdy on bredził w gorączce.
— Tem więcej danych co do prawdziwości rzeczy! Przypuszczałem, że dojdziemy do kłębka... I cóż to za jedna?