Strona:Rudyard Kipling - Światło które zagasło.djvu/234

Ta strona została przepisana.

sprawa ani w dziesiątej części nie jest tak trudna. Najlepiej zrobisz, gdy jutro popołudniu już cię tu nie będzie, gdyż Nilghai i ja rekwirujemy to mieszkanie. Jest to rozkaz, a ty masz go słuchać.
— Dicku, — mówił nazajutrz Torpenhow — czy jestem ci potrzebny?
— Nie! Zostaw mnie w spokoju. Ileż to razy mam ci przypominać, że jestem ślepy?
— Może mam ci co podać lub przynieść?
— Nie! wynoś się z temi buciskami, co tak skrzypią piekielnie.
— Biedny chłopak! — rzekł sobie w duchu Torpenhow. — Pewno ostatniemi czasy grałem mu porządnie na nerwach. Jemu potrzeba kogoś, ktoby lżej chodził dokoła niego.
A głośno dodał:
— Doskonale. Skoro jesteś tak samodzielny, wobec tego wyjadę stąd na jakie cztery do pięciu dni. Powiedzże mi przynajmniej: do widzenia! Rządca będzie cię doglądał, a Keneu zamieszka natenczas w moich pokojach.
Dickowi mina zrzedła.
— Ale nie zabawisz chyba dłużej, jak tydzień — ozwał się. — Wiem, że jestem nieznośny... ale bez ciebie przecież nie podołam...
— Nie podołasz? Wkrótce będziesz musiał żyć beze mnie i rad będziesz temu, żem stąd wyjechał.
Dick po omacku dowlókł się do fotelu i zachodził w głowę, co to wszystko ma znaczyć. Nie pragnął bynajmniej, aby go pielęgnował rządca; mimo to jednak drażniła go ustawiczna pieczołowitość Torpenhowa. Sam nie wiedział dokładnie, czego mu było potrzeba. Ciemność nie ustępowała, a nierozpieczętowane listy Maisie (wyczuwał to dotykiem) stargały się i zwiotczały