Słońce już zaszło godzinę temu,
Czy trafię do dom? Próżno się kłopocę!
Jeśli w dzień jasny zgubiłem drogę.
Jakoż ją znajdę w nocnej pomroce?
(Stara piosenka.)
Maisie, chodź już spać!...
— Tak gorąco, że nie mogę zasnąć! Daj mi spokój.
Maisie oparła się łokciem o parapet okna i przyglądała się miesięcznej poświacie, padającej na prostą jak strzelił, topolami wysadzaną drogę. Lato nawiedziło Vitry-sur-Marne i na kość wysuszyło tę mieścinę. Trawa na łąkach poschła od spieki, glina, zalegająca brzeg rzeki, wypaliła się na cegłę, kwiaty przydrożne dawno już obumarły, a w ogrodzie zwisały na szypułkach powiędłe róże.
W małej, niskiej sypialce na poddaszu gorąco było nie do zniesienia. Sama nawet światłość księżycowa, oblewająca ścianę pracowni Kami’ego po przeciwnej stronie drogi, zdawała się zwiększać duszność tej nocy, a cień wielkiej rączki od dzwonka na zamkniętej bramie tworzył grubą, prawie namacalną smugę jakby atramentowej czerni, która przykuwała oczy Maisie i serce jej napełniała niepokojem.
— Okropna rzecz! powinna być całkiem biała! — zrzędziła w duchu. — I brama nie znajduje się pośrodku muru. Nigdy przedtem tego nie zauważyłam.
Trudnem zaiste zadaniem byłoby udobruchanie Maisie w oną godzinę. Popierwsze upał kilku ostatnich ty-