Strona:Rudyard Kipling - Światło które zagasło.djvu/246

Ta strona została przepisana.

stwie, o technice, o filiżankach, o szkodliwości marynat, jako pokarmu zbyt działającego na żołądek (było to zgoła prostactwo!), o pendzlach z sobolego włosia... dostała od niego najlepsze, jakie miał w zapasie... codzień ich używała... On darzył ją radami, z których odniosła korzyść nie małą, a niekiedy darzył ją — spojrzeniem. Jakież to było spojrzenie! Istne spojrzenie obitego psa, który czeka na słowo swej pani, ażeby u nóg jej się czołgać. W każdym razie ona wzamian nie dała mu nic, jedynie raz — tu obtarła sobie usta koronkowym mankiecikiem szlafroka — pozwoliła mu się pocałować. I do tego — o hańbo — w same usta! Czyż to nie było już wystarczające, ba, nawet aż nadto wystarczające? a choćby i tak nie było, to czyż Dick nie przemazał długu przez to, że nie odpisywał... a może i całował inne dziewczęta?
— Maisie, przeziębisz się. Odejdź od okna i połóż się spać! — ozwał się znękany głos jej towarzyszki. — Nie mogę oka zmrużyć, gdy ty stoisz w oknie.
Maisie ruszyła ramionami i nic nie odpowiedziała. Rozmyślała o wspomnianej niegodziwości Dicka, tudzież o innych niegodziwościach, do których on, jako żywo, ręki nie przyłożył. Nielitościwy blask miesięczny nie pozwalał jej zasnąć. Po drugiej stronie drogi chłodna, srebrzysta jego poświata zalegała górne okno pracowni Kami’ego; Maisie wpatrzyła się w nią uważnie, a myśl jej zaczęła błądzić i przelewać się kolejno w coraz nowe postacie. Cień potężnej rączki od dzwonka, kładący się na ścianie, zmalał, potem znów się wydłużył, przybladli niknął, wmiarę jak księżyc zachodził za wygonem; jakiś zajączek w kulawych podskokach przebiegał drogę, wracając do swej nory. Potem poranny wietrzyk musnął i z rosy otrząsnął trawy na wzgórzach, a powietrze całe