Strona:Rudyard Kipling - Światło które zagasło.djvu/250

Ta strona została przepisana.

— Z Anglji przyjechał jakiś mężczyzna, ażeby mi to oznajmić... Przytem on nie pisał do mnie od sześciu tygodni...
— Czy chcesz pojechać do niego?
— Muszę się namyślić.
— Namyślić! Gdybym była na twojem miejscu, wróciłabym niezwłocznie do Londynu, poszłabym do niego i całowałabym jego oczy... całowała i całowała... ażby znów wyzdrowiały... ażby przewidział na nowo!... Jeżeli ty nie pojedziesz, to ja pojadę. Ach, o czemże ja mówię! O, durna łepetyno! Jedź-że zaraz do niego! Jedź! Jedź natychmiast!
Torpenhow miał już szyję spierzchniętą od skwaru słonecznego, mimo to nie pozbył się uśmiechu bezgranicznej cierpliwości, gdy Maisie z gołą głową ukazała się znów przed domem.
— Wyjeżdżam — ozwała się, wbiwszy oczy w ziemię.
— Wobec tego oczekuję pani na stacji, o siódmej wieczorem.
Brzmiało to jak rozkaz, wydany przez człowieka nawykłego do rozkazywania. Maisie nic nie odrzekła, ale w duszy dziękowała Bogu, że nie potrzeba było dłużej rozmawiać z tym rosłym mężczyzną, który uważał sprawę za załatwioną i odjechał, ściągając jedną ręką cugle rżącego rumaka. Powróciła do rudowłosej dziewczyny, która zalewała się gorzkiemi łzami; tak na płaczu, pocałunkach (nie było ich znów tak wiele), zażywaniu mentolu, pakowaniu manatków, a wreszcie na wizycie u Kami’ego, zbiegły duszne godziny popołudniowe. Nie starczyło czasu na rozmyślania. W obecnej chwili obowiązkiem Maisie było jechać do Dicka... do Dicka, który miał tak dziwnego przyjaciela i siedział samotny