Strona:Rudyard Kipling - Światło które zagasło.djvu/256

Ta strona została przepisana.

Dick znów rozprostował plecy, bo go te słowa smagały, jak razy bicza. Łkanie rozlegało się w dalszym ciągu. Niedobrą dla człowieka bywa świadomość, że zbłądził w godzinę próby, albo że się cofnął przed samą możliwością spełnienia ofiary.
— Ja sobą pogardzam... naprawdę pogardzam... Ale nie mogę. Dicku... ty nie będziesz mnie pytał?.. nie będziesz? — kwiliła Maisie żałosnym głosem.
Podniosła na chwilę wzrok — i tak się złożyło, że oczy Dicka spotkały się z jej oczyma. Na niegolonej jego twarzy widać było wielką bladość i powagę, a usta przemocą zmuszały się do uśmiechu. Jednakże Maisie szczególnym lękiem przejmowały te oczy — przygasłe i matowe. Jej Dick odszedł w mrok ślepoty... zamiast niego pozostał tu ktoś, kogo ledwie zdołała poznać, dopóki nie przemówił.
— Któż wymaga czegokolwiek od ciebie, Maisie? Powiedziałem ci, jak będzie. Na cóż tu się trapić? Nie płacz-że już tak, na miłość Boską, niema o co.
— Nie masz pojęcia, jak znienawidziłam siebie samą. Dicku, Dicku, ratuj mię... ratuj!
Nie mogła zapanować nad płaczem, który stał się tak gwałtowny, że aż zaniepokoił Dicka. Powlókł się więc kulawym krokiem w jej stronę i objął ją ramieniem. Jej głowa opadła na jego barki.
— Cicho, cicho, moja droga! nie płacz! Jesteś zupełnie w porządku... nie masz sobie nic do wyrzucenia... nigdy nie powinnaś była nic sobie wyrzucać. Jesteś trochę roztrzęsiona tą podróżą, i tyle! Zdaje mi się również, że jeszcze nie jadłaś śniadania. Cóż to za bydlę z tego Torpa, że cię sprowadzał do kraju!
— Sama chciałam przyjechać. Naprawdę chciałam! — żachnęła się Maisie.