Strona:Rudyard Kipling - Światło które zagasło.djvu/264

Ta strona została przepisana.

Torpenhow przyniósł mu pieniądze, odliczył je piątkami i dziesiątkami i starannie schował do biurka.
— Teraz podobno będę musiał aż do samego wyjazdu przysłuchiwać się jego bajdurzeniom o miłości. Dalibóg, z zakochanymi trzeba mieć anielską cierpliwość! — mówił sobie w duchu.
Ale Dick ani słówkiem nie bąknął o Maisie, ani też o żeniaczce. Ustawicznie przesiadywał w przedpokoju u Torpenhowa, pakującego swe manatki, i zasypywał tegoż mnóstwem pytań o nadchodzącej kampanji, tak iż wkońcu zaczęło to już niepokoić starego dziennikarza.
— Skryta z ciebie sztuka, Dicku, a coś mi się zdaje, że chcesz tu usmażyć pieczeń dla siebie! — odezwał się ostatniego wieczoru.
— Mnie... mnie tak się zdaje. Ale, że zacznę z tej beczki... co sądzisz?... jak długo potrwa ta wojna?
— Wiele dni, tygodni, może miesięcy. Nikt nie potrafi tego oznaczyć. Może się zaciągnąć i na całe lata.
— O gdybym mógł pojechać z wami!
— Mocny Boże! Ależ z ciebie nieobliczalna istota! Czyż ci nie przeszło przez głowę, że masz się ożenić... i to dzięki mej zasłudze?
— Tak, w istocie. Mam się żenić... tak, mam... Mam się żenić. Jestem ci ogromnie wdzięczny. Czym ci tego nie mówił?
— Z miny twojej możnaby wnosić, że wybierasz się nie do ślubu, lecz na szubienicę — zauważył dziennikarz.
Nazajutrz Torpenhow pożegnał się z Dickiem i pozostawił go w samotności, za którą tak tęsknił ociemniały.

∗             ∗