człek obstarny, ani nawet słuszniejszego wieku, ino całkiem jeszcze młody kawalir. Latego, musi, jemu niewesoło...“
— Przypuszczam — rzekł Dick w roztargnieniu. Odnośny nerw zdołał już, wskutek ciągłego potrącania, znieczulić się... w niejednym względzie.
— Przychodziło mi do głowy — ciągnął dalej pan Beeton, wciąż zabierając się do odejścia — że pan możeby był rad temu, gdyby mój syn Alf czasami wieczorem przeczytał panu gazetę. Chłopak czyta pięknie, wziąwszy pod uwagę, że ma dopiero lat dziewięć.
— Bardzo byłbym wdzięczny — odrzekł Dick. Tylko pan pozwoli, że jakoś wynagrodzę chłopakowi tę stratę czasu.
— Nie mieliśmy tego na myśli, panie szanowny, ale juści, że to zależy od pana... No, ale żeby tak usłyszeć, jak Alf śpiewa: „Matka jest dziecku druhem najwierniejszym!“ Ach!
— Posłucham również i jego śpiewu. Niechno dziś wieczorem przyjdzie do mnie z gazetami.
Alf nie był potulnem dziecięciem, gdyż nadęły go pychą świadectwa szkolne, pochlebnie oceniające jego sprawowanie, a swem śpiewaniem szczycił się nad wszelką miarę. Pan Beeton, promieniejąc radością, stał w miejscu przez cały czas, gdy jego dziecię przeciągłym, skamlącym głosem, cechującym młodych a nieodrodnych Londyńczyków, wywodziło trele, odśpiewując coś z osiem ośmiowierszowych zwrotek; poczem oświadczywszy swe uszanowanie, zostawił chłopaka, polecając mu, aby odczytał Dickowi telegramy zagraniczne. W dziesięć minut później Alf powrócił do rodziców, blady i wystraszony.
— On powiada, że tego nie może wytrzymać! — wyjaśnił.
Strona:Rudyard Kipling - Światło które zagasło.djvu/270
Ta strona została przepisana.