Strona:Rudyard Kipling - Światło które zagasło.djvu/275

Ta strona została przepisana.

równie beznadziejnego jak poprzednie. Chwilami zapadał w niedługi sen, w którym roiło mu się, że jeszcze widzi. Potem znów powtarzała się kolejność zdarzeń, wyczerpując go do ostatka, a mózg raz wraz podejmował niekończące się dociekania, dotyczące Maisie oraz wielu rzeczy, które wchodziły w obręb możliwości.
Na sam koniec przyszedł do pokoju pan Beeton i ofiarował się wziąć Dicka z sobą na przechadzkę.
— Tym razem nie wybieramy się na zakupy, ale ino połazimy se po parkach, jeżeli łaskawy pan ma ochotę.
— Bodajem skisł, jeżeli mam ochotę! — sarknął Dick. — Pochodzimy sobie tam i z powrotem po ulicach. Lubię słyszeć wokoło siebie gwar przechodniów.
Niezupełnie było to zgodne z prawdą. Ludzie ociemniali w początkach swej ślepoty czują niechęć do tych, którzy mogą poruszać się swobodnym krokiem, nie podnosząc ramion do góry... atoli Dick za nic w świecie nie chciał iść do żadnego z parków. Raz tylko, raz jedyny od czasu, jak Maisie zatrzasnęła drzwi za sobą, wyprawił się tam pod opieką Alfa. Alf zapomniał o nim, zająwszy się wraz z kilkoma rówieśnikami łowieniem ślizów w Serpentynie.[1] Po całogodzinnem czekaniu Dick, prawie już płacząc z rozpaczy i wściekłości, ucapił jakiegoś przechodnia, który wnet oddał go uprzejmemu policjantowi, ten zaś doprowadził nieboraka do czterokolnej dorożki naprzeciwko Albert Hall. Dick nigdy nie opowiedział panu Beetonowi o roztrzepaniu Alfa, ale... nie w taki sposób zwykł był dawnemi czasy przechadzać się po parku.

— A więc po jakich ulicach chciałby pan spacerować? zapytał pan Beeton z tkliwością. Jemu samemu błąkał się po głowie pomysł hucznego świętowania, czyli

  1. Sadzawka w Hyde Parku.