Strona:Rudyard Kipling - Światło które zagasło.djvu/284

Ta strona została przepisana.

— To pewnikiem dlatego (tak mi się widzi) pan zapuścił teraz brodę. Niech ją pan zgoli, bo z nią panu nie do twarzy.
— Na miłość Boską, dziecino, czyż sobie wyobrażasz, że ja teraz myślę, z czem mi jest do twarzy?
— Pan powinien o tem myśleć. Niech ją pan zgoli, zanim przyjdę tu powtórnie. Chyba będzie mi wolno tu przyjść, co?
— Będę ci tylko wdzięczny, jeżeli przyjdziesz. Przychodzi mi na myśl, że dawniej obchodziłem się z tobą bardzo nieładnie. Nieraz pobudzałem cię do wielkiego gniewu.
— Tak, bardzo mnie pan gniewał.
— Bardzo tego żałuję. Przychodź do mnie w odwiedziny, kiedy tylko będziesz mogła. Bóg świadkiem, że prócz ciebie i pana Beetona nikt nie wziąłby na siebie tego ciężaru.
— O ho! bierze-ci on na siebie nie mały ciężar, a ona też! — podchwyciła Bess, potrząsając głową. — Oni tu pozwalali-panu siedzieć po próżnicy, a sami nie myśleli nic zrobić dla pana. Ja tylko muszę czuwać nad tem wszystkiem. Będę tu przychodziła, i to nawet z całą chęcią, ale pan musi pójść do golibrody i włożyć na siebie jakiś inny przyodziewek... bo na ten, co pan go ma na sobie, to nawet patrzeć nie można.
— Mam tu gdzieś pochowane całe stosy ubrań — rzekł Dick bezradnie.
— Wiem o tem. Proszę powiedzieć panu Beetonowi, żeby dał panu nowy garnitur, a ja go wyszczotkuję i będę czysto utrzymywała. Choćby pan był ślepy jak wrota stodoły, panie Helder, nie wynika stąd jednak, żeby miał pan wyglądać jak kominiarz.
— Więc wyglądam jak kominiarz?