Strona:Rudyard Kipling - Światło które zagasło.djvu/290

Ta strona została przepisana.

— Byłaś bardzo zła, dziecino; słowo honoru, zdaje mi się, że miałaś poniekąd rację.
— No i ja... ale czyżby pan Torpenhow tego panu nie opowiedział?
— Cóż miał mi opowiadać? Na miłość Boską, o czemże ty znów bajdurzysz, zamiast, na ten przykład, dać mi buziaka?
Zaczynał — nie po raz pierwszy zresztą w życiu — dochodzić do przekonania, że całowanie jest wzmagającą się trucizną. Im więcej się jej zażywa, tem większa bywa oskoma. Bessie skwapliwie dała mu żądanego całusa, szepcąc przy tem:
— Byłam tak zła, że zamazałam terpentyną to malowidło. Pan gniewa się na mnie? nieprawdaż?
— Co? Powtórz to raz jeszcze! — i ścisnął silnie jej w przegubie.
— Zamazałam je terpentyną i wyskrobałam nożykiem — jąkała Bessie. — Myślałam, że pan będzie musiał tylko wymalować wszystko na nowo. Może pan odmalował znów wszystko z powrotem... czy tak? niech mi pan powie! O niech pan puści moją rękę... to mnie boli!
— Więc Z całego dzieła nic nie zostało?
— N... nic... nic, coby wyglądało jakoś po ludzku. Jakże mi przykro!.. Nie wiedziałam, że pan maluje dla zarobku; myślałam, że pan to ino robi dla zabawy. Czy pan mnie za to wybije?
— Wybić? ciebie? Nie! Daj mi się namyślić.
Stał, nie wypuszczając jej przegubu z krzepko zaciśniętej swej dłoni, i szklane swe źrenice wlepił w dywan. Następnie wstrząsnął głową, jak nią wstrząsa młody byczek, gdy pętlica zadzierzgnięta przez nozdrza sprowadza go zpowrotem na drogę do rzeźni, od której on radby dać drapaka. Całemi tygodniami zmuszał się do