Strona:Rudyard Kipling - Światło które zagasło.djvu/296

Ta strona została przepisana.

Colgong — odpowiedział kasjer.
— Aha! mały, zaciekający dwumasztowiec, holenderskiego typu. Czy Tilbury[1] czy też Galeony?
— Galeony. Czwartek, dwunasta czterdzieści.
— Dziękuję. Proszę o resztę. Mam zły wzrok... czy pan nie mógłby mi wypłacić wprost na rękę?
— Gdyby tak wszyscy, jak ten pan, byli przygotowani do podróży, zamiast bajać o swych pakunkach, życie byłoby całkiem znośne —. ozwał się kasjer do swego sąsiada, który usiłował wyjaśnić jakiejś uprzykrzonej matce kilkorga dzieci, że kondensowane mleko jest dla niemowląt na morzu zarówno dobre, jak i mleko z codziennego udoju. Jako młodzieniec lat dziewiętnastu i nieżonaty, mówił z głębokiem przekonaniem.
— Teraz już — mówił Dick po powrocie do pracowni, klepiąc się po kieszeni, gdzie znajdowała się sakiewka, ukrywająca bilet i pieniądze, — nie zdoła nas dosięgnąć ani mężczyzna, ani czart, ani kobieta... co groźniejsze od tamtych. Przed czwartkiem mam załatwić trzy drobne sprawy, ale nie będę potrzebował wzywać twej pomocy, Bess. Przyjdź do mnie we czwartek o dziewiątej rano. Zjemy śniadanie, a potem odwieziesz mnie do przystani Galeonów.
— Poco tam pan jedzie?
— Odjeżdżam już naprawdę. Pocóż mam tu czas mitrężyć?
— Ależ pan nie da sobie sam rady!

— Jakoś to będzie. Nie zdawałem sobie przedtem z tego sprawy, ale ja doprawdy dam sobie radę. Jużem sporo wykonał. Rezolucja będzie zawarta w jednym pocałunku, o ile Bessie się nie sprzeciwi.

  1. Wytwórca statków, zwanych później jego nazwiskiem.