Strona:Rudyard Kipling - Światło które zagasło.djvu/297

Ta strona została przepisana.

Rzecz dziwna, Bessie się sprzeciwiła. Dick roześmiał się na to.
— Zdaje mi się, że masz rację. Zatem przyjdź do mnie pojutrze o dziewiątej, a dostaniesz pieniądze.
— Czy napewno?
— Nie jestem oszustem, a zresztą nie będziesz mogła się o tem przekonać, o ile nie przyjdziesz do mnie. Ach! ależ to jeszcze długo trzeba czekać! Do widzenia, Bessie... gdy będziesz wychodziła z domu, przyślij mi Beetona.
Niebawem nadszedł gospodarz.
— Ile są warte wszystkie sprzęty w mojem mieszkaniu? — zagadnął Dick tonem wielkopańskim.
— Nie mnie o tem sądzić, panie łaskawy. Niektóre są bardzo ładne, a niektóre okropnie wyszargane.
— Jestem ubezpieczony na dwieście siedemdziesiąt.
— U stawy ubezpieczeniowe nie są czemś miarodajnem, chociaż nie powiem...
— Bodajeś skisł ze swem krętactwem! Pan nazbijałeś sobie ładną forsę ze mnie i z innych lokatorów. Ba, pamiętam, że kiedyś mówiłeś pan o wycofaniu się stąd i zakupieniu oberży. Pytam bez ogródek i proszę też o jasną odpowiedź!
— Pięćdziesiąt — rzekł pan Beeton bez namysłu.
— Niech pan podwoi tę cenę. bo inaczej pogruchocę połowę gratów, a resztę rzucę w ogień.
Doszedł po omacku do etażerki, na której piętrzyły się stosy szkicowników, i odłamał jedną z mahoniowych podpórek.
— Ależ to zbrodnia, panie łaskawy! — ozwał się przerażony rządca.
— To moja własność. Sto funtów, albo...
— Niech będzie sto. Sama naprawa tej kolumienki będzie mnie kosztowała trzy funty i sześć szylingów.