w pokoju — zszargane szkicowniki — niewytworne notatniki — świeże i napół wykończone malowidła — wszystko pospołu... Zachował tylko trzy nieotwarte listy.
— Ale też to taki lokator nazbiera sobie kupę rupieci, gdy pomieszka dłużej w jednem miejscu... jak Boga kocham! — ozwał się nakoniec pan Beeton.
— Tak jest, nazbiera! Czy jeszcze co pozostało? — i Dick począł obmacywać ściany.
— Ani ździebełka, a piec to-ci się jarzy, jak djabli!
— Pysznie! wobec tego pan stracił szkice, które miały wartość około tysiąca funtów. Ho, ho! Warte były, jak ulał, tysiąc funcików, jeżeli tylko dobrze pamiętam, czem byłem kiedyś.
— Tak jest, panie szanowny — brzmiała grzeczna odpowiedź. Pan Beeton był niezbicie przekonany, że Dick oszalał, bo inaczej nigdyby za psie pieniądze nie wyzbył się swych kosztownych mebli. Płótna natomiast tylko niepotrzebnie zajmowały miejsce w składzie i najlepiej było je wyprzątnąć.
Teraz pozostawało jedynie złożyć w bezpieczne ręce ćwiartkę papieru z ostatniem rozporządzeniem — to zaś wykonać można było dopiero nazajutrz. Dick czołgał się po podłodze, podnosząc zostawione jeszcze tu i owdzie strzępki papieru, upewnił się po kilkakroć, że ani w szafie, ani w biurku nie pozostał najmniejszy szpargał, czy też ślad jego dawnego życia, poczem siedział długo przed kominkiem, dopóki ogień nie stlał doszczętnie, a kurczące się żelazo nie zaczęło trzaskać, zakłócając nocną ciszę.
∗ ∗
∗ |