— Proszę mnie zaprowadzić — mówił doktorowi Dick — do Madame Binat... o ile pan wie, gdzie ona mieszka.
— Phi-u! — odrzekł doktór, — wiem, gdzie to! Wprawdzie między tutejszymi ludźmi niebardzo można wybierać; jednakowoż chyba pan wie o tem, że jest to jeden z domów najbardziej osławionych w tej miejscowości. Na początek tam ograbią pana do suchej nitki, a potem dadzą nożem pod żebro!
— Nie boję się tego z ich strony. Zaprowadź mnie pan do nich, a potem sam już sobie dam radę.
Został więc zaprowadzony do domu Madame Binat, gdzie nasycił nozdrza dobrze sobie znaną wonią Wschodu, która płynie niezmiennem korytem od przyczółka Kanału Suezkiego aż do Hong-kongu, i dowoli nagadał się rubaszną Lingua Franca, powszechnie używaną na Lewancie. Skwar słoneczny, niby poufała dłoń starego przyjaciela, poklepał Dicka po łopatkach; stopy Dicka jęły ślizgać się po piasku, a mankiet surduta, gdy go było podnieść do nosa, aż buchał ciepłem, jak świeżo wypieczony bochenek.
Madame Binat uśmiechnęła się, nie okazując po sobie najmniejszego zdumienia, gdy Dick wkroczył do szynku, który był niegdyś jedynem źródłem jej dochodów. Gdyby nie drobna przypadłość całkowitego oślepnięcia, przybyszowi doprawdy trudno byłoby pogodzić się z myślą, że kiedykolwiek rozstał się z dawnem życiem, które teraz znów szumiało mu w uszach. Ktoś otworzył butelkę nadzwyczaj mocnego Schiedamu.[1] Zapach ten Dickowi przypomniał pana Binat, który, między innemi, zwykł był mówić o sztuce i swem znikczemnieniu. Ale Binat już był w grobie; wyjawiła to madame wnet po odejściu
- ↑ Holenderska wódka, palonka.