Strona:Rudyard Kipling - Światło które zagasło.djvu/318

Ta strona została przepisana.

— Tak, ale oni jeszcze są niewrażliwi. Oho, już tłuką! — ozwał się porucznik, gdy kula uderzyła w zewnętrzna ścianę lory. — Zawsze mamy przynajmniej jedną taka demonstrację przeciwko nocnemu pociągowi. Zazwyczaj atakują lorę tylną, gdzie dowodzi mój zastępca. On ma największą uciechę z tej zabawy.
— Ale nie dzisiaj! Proszę słuchać! — ozwał się Dick.
Sypnął się grad kul, po nim ozwały się wrzaski i wycia. Synowie pustyni cenili sobie swą nocną rozrywkę, a pociąg stanowił cel wyborny.
— Czy warto posłać im garstkę ołowiu? — rzucił porucznik pytanie w stronę maszyny, którą prowadził oficer saperów.
— Właśnie o tem myślałem. To mój odcinek linji. Zepsują nam tor, jeżeli ich nie zatrzymamy w przyzwoitej odległości.
— Pal!
— Hrrmph! — chrząknął karabin maszynowy wszystkiemi pięcioma swojemi nozdrzami, gdy porucznik opuścił cyngiel zpowrotem. Puste gilzy brzęczały na podłodze, a dym rozsnuł się po lorze. Na tyłach pociągu słychać było — niedającą się uchem rozeznać — strzelaninę, a z ciemności huczała jej w odpowiedzi ustawiczna palba, połączona z nieopisanem wyciem. Dick rozciągnął się na podłodze, do szału upojony zapachami i dźwiękami.
— Bóg na mnie łaskaw... nigdy nie myślałem, że jeszcze kiedyś to usłyszę! Urządźcie-ż im piekło, wiara! urządźcie im piekło! — darł się, co sił mu starczyło.
Pociąg zatrzymał się wskutek jakiejś zawady na torze; garść ludzi wyszła na zwiady, ale za chwilę powróciła po łopaty, klnąc głośno. To synowie pustyni spiętrzyli usypiska piasku i żwiru na torze, wobec czego stracono