tknął ręce do kieszeni i jął liczyć w myśli, ile to razy zdarzyło mu się w obcem lub odludnem miejscu oczekiwać pociągów, wielbłądów, mułów albo koni, które miały go zawieźć na miejsce przeznaczenia. W owych czasach jeszcze widział doskonale, jak mało kto, — ale widok zbrojnego obozowiska i wieczerzy przy świetle gwiazd był zawsze nowem orzeźwieniem dla oka. W tem wszystkiem była barwność, światło i ruch, bez których życie ludzkie nie posiada uroku. Tej nocy jedynie oczekiwała Dicka jeszcze jedna przeprawa przez ciemności, które nigdy się nie rozproszą i nie wyjawią podróżnikowi, jak długą przebył drogę. Potem miał znów uścisnąć dłoń Torpenhowa... tego Torpenhowa, który był żyw i krzepki i uczestniczył w wojnie, co niegdyś wsławiła niejakiego Dicka Heldara (niechże go nikt nie miesza z niewidomym, zahukanym powsinogą, który zdawał się mieć prawo do tegoż nazwiska!). Tak, teraz jego zadaniem było odnaleźć Torpenhowa i wedle możności zbliżyć się jak najwięcej do dawnego trybu życia. Wówczas zapomni o wszystkiem: o Bessie, która zniszczyła Melancholję i omal nie zniszczyła jego żywota; o Beetonie, który żył w jakiemś dziwnem, nierzeczywistem mieście, pełnem ćwieków, kurków gazowych i innych rupieci, nikomu na nic niezdatnych; o tej bzdurnej istocie, która ofiarowała mu miłość i wierność, ale nie podpisała swego nazwiska; a nadewszystko o Maisie, która — biorąc rzeczy z punktu jej zapatrywań — była bezsprzecznie nieomylna we wszystkich swych postępkach, ale... ach... w tem oddaleniu jakże wiele w sobie miała dręczącego uroku!
Jerzy, położywszy mu dłoń na ramieniu, przywołał go znów do obecnej rzeczywistości.
— A co teraz? — zagadnął mulnik.
Strona:Rudyard Kipling - Światło które zagasło.djvu/320
Ta strona została przepisana.