Strona:Rudyard Kipling - Światło które zagasło.djvu/321

Ta strona została przepisana.

— Aha prawda! Co teraz? Zaprowadź mnie do wielbłądników. Zaprowadź mnie tam, gdzie przesiadują wywiadowcy, gdy powrócą z pustyni. Siedzą przy wielbłądach, a wielbłądy pożywiają się zbożem wysypanem czarną derkę zawiniętą wgórę na rogach... zaś ludzie posilają się tuż koło nich, zupełnie jak wielbłądy. Tam mnie zaprowadź!
Obóz był pełen nierówności, wybojów i kolein, a Dick parokrotnie potykał się na kłykciach karłowatych krzewów. Wywiadowcy siedzieli koło swych zwierząt, o czem Dick już zgóry dobrze wiedział; na twarzach ich migotały odbłyski ognisk, rozpalonych na nawozie bydlęcym; poza nimi spoczywały wielbłądy, z chrzęstem i mlaskaniem przeżuwając obrok. Nie leżało bynajmniej w zamierzeniach Dicka zapuszczać się w pustynię pod eskortą posiłków. To mogłoby doprowadzić do natrętnych pytań i nagabywań, a ponieważ człowiek ślepy jest na froncie piątem kołem u wozu, pewnoby go zniewolono wracać do Suakinu. Musiał więc jechać samopas i to niezwłocznie.
— Teraz jeszcze jedno zuchwalstwo... największe ze wszystkich! — powiedział. — Pokój z wami, bracia!
Czujny na wszystko Jerzy wprowadził go do kręgu ludzi, siedzących przy najbliższej watrze. Głowy szeików-wielbłądziarzy schyliły się poważnie, a wielbłądy, węsząc Europejczyka, rzuciły boczkiem zaciekawione spojrzenie, niby kwoczka siedząca na jajkach, i były już napoły gotowe zerwać się na nogi.
— Jeden wielbłąd i jeden jeździec ma dziś w nocy jechać na linję bojową — rzekł Dick.
— Czy Mulaid? — zapytał czyjś głos, drwiąco wymieniając nazwę najlepszego gatunku juczników, jaki był mu znany.