to przed chwilą dopuścił się był jakiegoś przewinienia, tak wstępnego jak naruszenie sabatu, a ona za to zamknęła go na klucz w pokoju. Atoli biedak ani rusz nie mógł sobie przypomnieć; więcej ponad dwa pierwsze wiersze hymnu:
Kiedy Izrael (iż Pan go miłował)
Wychodził z domu niewoli...
Powtarzał je sobie po tysiączne razy. Poganiacz obrócił się z siodle, chcąc zobaczyć, czy nie nadarzyłaby się posobność wyrwania rewolweru pasażerowi, a tem samem zakończenia tej jazdy. Dick zerwał się, trzasnął go kolbą w głowę i docna otrząsnął się z morzącego śpiku. Gdy wielbłąd gramolił się z trudem na wznoszącą się wyżnie, zawrzasnął na nich ktoś schowany w gęstwie ciernistych zarośli. Huknął strzał i znów zapadła cisza, niosąc pragnienie snu. Dick nie potrafił już skupić myśli. Zanadto był zmęczony, zdrętwiały i skulony, by potrafił uczynić coś więcej, jak tylko kiwać się markotnie od czasu do czasu na grzbiecie wielbłąda, budzić się z przerażeniem i grzmocić poganiacza kolbą pistoletu.
— Czy księżyc świeci? — zapytał ospale.
— Właśnie niedługo zajdzie.
— O gdybym mógł go zobaczyć! Zatrzymaj wielbłąda. Niechże przynajmniej posłyszę gwar pustyni.
Poganiacz usłuchał rozkazu. Z przestrzeni, objętej niezgłębioną ciszą, nadbiegł dech wiatru — zaszuścił podał w zeschłych liściach jakiegoś krzewu i znów stał. Garstka suchej ziemi oderwała się z nad krawędzi żlebu, wymytego przez deszcze i cichuśko potoczyła się na dno.
— Jedź dalej! Noc zimna, przejmuje aż do szpiku kości!