Strona:Rudyard Kipling - Światło które zagasło.djvu/326

Ta strona została przepisana.

Komu zdarzyłe się kiedy czuwać do samego ranka temu wiadomo, jak ostatnia godzina przed świtem wydłuża się w okres nieskończonej wieczności. Zdawało się Dickowi, że od początku pierwotnej ciemności nigdy nie czynił nic innego, tylko podrygiwał w powietrzu. Raz na tysiąc lat przesuwał palce po główkach ćwieczków na przedzie siodła i liczył je dokładnie. W setki lat później przekładał rewolwer z prawej ręki do lewej i wolno wbok opuszczał utrudzone ramię. Z bezpiecznej oddali Londynu przyglądał się sobie samemu w takiem położeniu... przyglądał się badawczo, rozważnie. Jednakże ilekroć podnosił rękę do płótna, ażeby namalować bronzowo-żółtą pustynię w poświacie zachodzącego księżyca, czarną sylwetkę wielbłąda i dwie zgarbione postaci na jego grzbiecie, tylekroć ta ręka trzymała rewolwer, a ramię było omdlałe, znieczulone od obojczyka aż po przegub. Co gorsza, on sam znajdował się w pomroczy i nie mógł dostrzec płótna.
Poganiacz chrząknął, a Dick wyczuł w powietrzu jakąś zmianę.
— Węszę już brzask! — szepnął.
— Już świt za chwilę, a tam oto są wojska. Czy dobrze wywiązałem się z polecenia?
Wielbłąd wyciągnął szyję i zaryczał, jako że z wiatrem zaleciał przenikliwy cuch wielbłądów, znajdujących się w czworoboku bojowym.
— Dalej, dalej! Musimy się tam dostać corychlej. Dalej!
— W obozowisku wielka krzątanina. Taki kurz, że nie mogę dostrzec, co oni tam robią.
— Czylim ja w lepszem położeniu? Nuże dalej!
Usłyszeli przed sobą rozgwar głosów, a w nim pobekiwanie i wycie zwierząt tudzież ochrypłe krzyki żołnierzy,