Strona:Rudyard Kipling - Światło które zagasło.djvu/327

Ta strona została przepisana.

przyłączających zaprzęgi i rynsztunki na dzisiejszą wyprawę. Rozległo się parę wystrzałów.
— Czy to u naszych strzelają? Przecież chyba widzą, ie jestem Anglikiem! — zagadnął Dick gniewnie.
— Nie, to z pustyni — odrzekł poganiacz, pochylając że się w siodle. — Dalej naprzód, synaczku! Dobrze, świt nie zdradził nas przed godziną.
Wielbłąd pędził wprost na kolumnę, a tymczasem strzelanina się wzmogła. Synowie pustyi byli przygotowali bynajmniej nie miłą niespodziankę, a mianowicie atak o świcie na wojsko angielskie i macali odległość, pukając na chybił-trafił do jedynego ruchomego celu poza obrębem czworoboku.
— Co za szczęście! Jakież zdumiewające, królewskie szczęście! — mówił Dick. — A więc to „przed samą bitwą, matulu!“ Ach, Bóg okazał się wielce litościw dla mnie! Tylko... — udręka tej myśli kazała mu na chwilę zamknąć oczy — Maisie...
— Allah! Jużeśmy na miejscu! ozwał się poganiacz, gdy wjechali już pomiędzy straż tylną i wielbłąd uklęknął.
— Któżeście u kaduka? Gońcy czy też inni biesi? Jaka jest siła nieprzyjaciół za tym grzbietem? Jakeście się przedostali? — zapytało ich naraz kilkanaście głosów.
Dick za całą odpowiedź odetchnął pełną piersią, odpiął pas i całym wysiłkiem utrudzonego, zdławionego głosu jął krzyczeć:
— Torpenhow! Hej, Torpenhow! Hola Torpenhow!
Jakiś brodaty mężczyzna, dotąd grzebiący w popiele celem znalezienia żarzącego się węgla do fajki, nadbiegł co sił na to wołanie; tymczasem straż tylna, uczyniwszy zwrot wtył, zaczęła strzelać w stronę kłębków dymu za dokolnemi wzgórkami. Niebawem rozproszone białe