stawionego na sprzedaż w Kairze lub Aleksandrji, którzy umieli sobie pozyskać względy urzędnika telegrafu lub złagodzić pyszałkowatą szorstkość świeżo upieczonego oficera sztabowego, gdy dostarczanie komunikatów prasowych doznawało utrudnień — był ów człowiek we flanelowej koszuli, czarnobrewy Torpenhow. Był on w tej kampanji przedstawicielem Centralnego Syndykatu Południowego, jak był nim dawniej w czasie wojny egipskiej i w innych jeszcze okolicznościach. Syndykat nie bardzo się troszczył o ścisłość opisu ataków; dostarczając obroku duchowego szaremu tłumowi, wymagał jedynie barwności i obfitości szczegółów. Albowiem w Anglji większa bywa radość z jednego piechura, który łamiąc subordynację występuje z szeregu, by ratować towarzysza broni, aniżeli z dwudziestu generałów, którzy wyłysieli w służbie, zaharowując się doniosłemi zadaniami transportu i dostaw wojskowych.
W Suakinie spotkał młodego faceta, co siedział na skraju świeżo opuszczonej reduty, niewiele co większej od pudła do kapeluszy, i szkicował leżącą na żwirze równiny kupę zwłok ludzkich, poszarpanych granatami.
— Poco pan się tu wybrał? — zagadnął go Torpenhow.
Pozdrowienie korespondenta nie różni się od słów, jakiemi przywita cię komiwojażer, napotkany w drodze.
— Przyjechałem na własną rękę — odrzekł młodzieniec, nie podnosząc oczu. — Nie masz pan tytoniu?
Torpenhow czekał, aż szkic będzie ukończony, a gdy już przyjrzał się rysunkowi, zapytał:
— Co pan tu porabia?
— Nic. Wybuchły rozruchy, więc przyjechałem.
— Masz pan dość zimnej krwi, by budować reduty... — rzekł Torpenhow i nuże brać na spytki nowego znajomego. — Czy pan zawsze tak rysuje?
Strona:Rudyard Kipling - Światło które zagasło.djvu/41
Ta strona została przepisana.