Młody człowiek wyciągnął parę innych szkiców.
— Przejażdżka na chińskim statku wiozącym nierogaciznę — mówił sentencjonalnie, pokazując jeden rysunek po drugim. — Pomocnik szypra zasztyletowany przez chińskiego kupca. Dżonka przy brzegu opodal Hakodate. Mulnik somalski biorący chłostę. Raca wybuchająca nad obozem w Berberze. Arabski dhow (statek z niewolnikami), ścigany dokoła zatoki Tajurrah.
Zabity żołnierz, leżący w księżycowej poświacie koło Suakinu... gardło mu poderżnęli fuzzi (wojownicy sudańscy).
— Hm! — ozwał się Torpenhow, — nie powiem, żebym przepadał za Wereszczaginem i jemu podobnymi, ale są gusta i guściki. Czy pan teraz czem się zajmujesz
— Nie. Ja się tu zabawiam.
Torpenhow powiódł wzrokiem po rozpaczliwej pustce okolicy.
— Dalibóg, dziwne pojęcia masz pan o zabawie. Czy zarobił pan co na tem?
— Tyle, iż jakoś potrafię wyżyć. Słuchajno pan, czy chcesz mnie zwerbować do batalistyki?
— Ja nie, ale mój syndykat to, zdaje się, i owszem. Pan umie niebylejako rysować, a przypuszczam, że niezbyt mu zależy na wynagrodzeniu?
— Narazie nie. Chciałbym najpierw mieć jakąś sposobność popisu.
Torpenhow znów przyjrzał się szkicom i skinął głową.
— Tak, ma pan rację, że należy chwytać pierwszą sposobność, jaka się nadarza.
To rzekłszy, popędził, co koń wyskoczy, przedarł się przez Bramę Dwu Okrętów Wojennych, z głośnym tętentem przeleciał gościniec wiodący do miasta i zatelegrafował do syndykatu:
Strona:Rudyard Kipling - Światło które zagasło.djvu/42
Ta strona została przepisana.