Strona:Rudyard Kipling - Światło które zagasło.djvu/50

Ta strona została przepisana.

Poza zwaliskiem martwych ciał, na kikucie krzewu, leżała szeroka, zbryzgana krwią, włócznia arabska, porzucona w odwrocie, a poza nią zasię bezgraniczne, ciemne rozłogi pustyni. Słońce odbijało się w stali, zamieniając ją w krążek niesamowitej czerwieni. Ktoś przemawiał z za pleców Dicka:
— A idźże sobie precz, bydlę!
Dick podniósł rewolwer i wycelował go w stronę pustyni. Oko jego zatrzymało się na czerwonej plamie w oddali; wrzawa, panująca wokoło, zdawała się cichnąć i przechodzić w odległy szmer, podobny szmerowi spokojnego morza... Oto był rewolwer i to czerwone światło... i czyjś głos, coś tam odżegnywający precz od siebie... zupełnie jak było już i kiedyś — może w przeszłem życiu. Dick czekał, co stanie się następnie. Coś jakby mu trzasło w głębi głowy i na chwilę znalazł się w ciemności — ciemności co kłuła dotkliwie. Strzelił na chybił-trafił przed siebie; kula pomknęła kędyś w putynię, a on mruknął:
— Chybiłem... zmarnowałem kulę. Już niema więcej nabojów. Trzeba biegiem wracać do domu.
Przyłożył rękę do czoła; gdy ją odjął, była zlana krwią.
— Hej stary, trochę szpetnie cię pomacano! — rzekł Torpenhow. — Jestem ci coś-niecoś obowiązany za tę robotę. Dziękuję ci z całego serca! Powstań! Słowo daję... nie możesz przecie tu zasłabnąć!
Dick upadł, jak drewno w ramiona Torpenhowa i coś tam mamrotał o celowaniu wdół na lewo. Potem osunął się na ziemię i zamilknął. Torpenhow zaciągnął go do doktora i, usiadłszy, zaczął opracowywać sprawozdanie o całej przygodzie, nazwanej przezeń „krwawą bitwą, w której odznaczył się nasz oręż“ itd.