Zamknęła się furta podwórza, a Dick pośpieszył piaszczystą ulicą do najbliższej jaskini gry, gdzie znano go jako częstego bywalca.
— Jeżeli szczęście dopisze, to dobra wróżba, jeżeli przegram, będę zmuszony tu pozostać.
Rozłożył pieniądze malowniczo na stole, zaledwie śmiejąc patrzeć na to, co czynił. Szczęście mu sprzyjało. Po trzech rozgrywkach wzbogacił się o dwadzieścia funtów i udał się do portu, gdzie niebawem pokumał się z kapitanem potrzaskanego parowca kupieckiego, który zawiózł go do Londynu, pozostawiając w kieszeni swego pasażera mniej funtów, niż ów sam się spodziewał.
∗ ∗
∗ |
Zwiewna, szara mgła wisiała nad miastem, a na ulicach było porządnie zimno — albowiem było to lato angielskie.
— Ale-ci tu istna puszcza dziewicza... a niema wielkiej nadziei, by miało się rozjaśnić! — myślał Dick, wlokąc się na zachód od doków. — Cóż ja teraz pocznę?
Natłoczone kamienice nie dawały odpowiedzi. Dick przyjrzał się długim, bezświetlnym ulicom i przerażającemu rwetesowi miejskiego ruchu.
— Ach, wy nory królicze! — przemówił, zwracając się ku szeregowi wielce szanownych, napół wyłaniających się rezydencyj. — Czy wiecie, co was czeka w najbliższej przyszłości? Będziecie musiały dostarczać mi sługusów i pokojówek — (tu oblizał sobie wargi) — a nadewszystko skarbów królewskich. Narazie kupię sobie ubranie i buty, a wkrótce powrócę i stratuję was na miazgę.
Ruszył przed siebie stanowczym krokiem, aż jeden z jego trzewików rozpękł się po boku. Gdy Dick pochylił się, by przyjrzeć się dokładnie, jakiś człowiek pchnął go i wtrącił do rynsztoku.