Strona:Rudyard Kipling - Światło które zagasło.djvu/62

Ta strona została przepisana.

Dick chrząknął urągliwie.
— Domagają się od ciebie, żebyś pokończył mniejsze kicze i sprzedawał handlarzom. Podobno myślą, że pieniądze, włożone w ciebie, przyniosą im zysk sowity. Na miły Bóg! któż potrafi wyjaśnić bezdenną głupotę publiczności?
— Są to ludzie nadzwyczaj rozsądni.
— Poddani kaprysom, chciałeś zapewne powiedzieć; ty zaś, tak się zdarzyło, jesteś przedmiotem ostatniego kaprysu tych, którzy się interesują tak zwaną Sztuką. W chwili obecnej jesteś wzorem, fenomenem i czem tylko żywnie być zapragniesz. Do niedawna byłem tu jedyną osobą, która wiedziała o tobie, i ja to najbardziej przydatnym ludziom pokazywałem szkice, jakie otrzymywałem był niekiedy od ciebie. Ci, dopytując się o ciebie w Centralnym Syndykacie Południowym, widocznie przyczynili się do do poparcia twej sprawy. Masz szczęście.
— Ha! widziałże kto nazywać to szczęściem! Nazywać to szczęściem, gdy człeka kopano i pędzono, jak psa, po całym świecie, aby cierpliwie czekał, aż ono nadejdzie! Dam ja im niedługo szczęście! ale wpierw chciałbym mieć jaką taką pracownię.
— Chodźno tu — rzekł Torpenhow, przechodząc na drugą stronę klatki schodowej. — Jest to, prawdę mówiąc, wielki strych, ale dla ciebie będzie w sam raz. Masz tu górne światło, czy północne, czy jak tam nazwiesz jakie okno, a ponadto mnóstwo miejsca, byś się miał gdzie roztarasować, tam zaś dalej jest sypialnia. Czegóż ci więcej potrzeba?
— Wystarczy, — odpowiedział Dick, rozglądając się po wielkim pokoju, który zajmował trzecią część poddasza w cherlawym pensjonacie, wznoszącym się nad Tamizą. Bladożółty blask słoneczny wlewał się przez