okno w suficie, dobywając na jaw wielkie niechlujstwo tei kwatery. Trzy stopnie wiodły od drzwi do podestu, a stamtąd znowu trzy do pokoju Torpenhowa. Studnia klatki schodowej nurzała się w ciemności, przetykanej słabiuchnemi płomykami gazu, a w posępnej, dusznej atmosferze siedmiu pięter raz wraz rozbrzmiewały odgłosy rozmów ludzkich lub trzaskania drzwiami.
— Czy nie jest się tu skrępowanym? — zagadnął Dick ostrożnie. Był na tyle wyrzutkiem społeczeństwa, że umiał cenić wolność.
— Możesz robić, co ci się żywnie podoba; każdy tu ma własne klucze i nieograniczoną swobodę. Jesteśmy tu po większej części stałymi lokatorami. Nie poleciłbym tego lokalu Związkowi młodzieży Chrześcijańskiej[1], ale w ostateczności jakoś to ulezie. Wynająłem te pokoje dla ciebie... wówczas, gdym telegrafował.
— Zanadto jesteś uprzejmy, mój stary.
— Chyba nie zamierzałeś rozstać się ze mną? — to mówiąc, Torpenhow złożył rękę na ramieniu Dicka i obaj w milczącem a serdecznem zjednoczeniu jęli przechadzać się po pokoju, który odtąd zwać będziemy pracownią. Naraz posłyszeli stukanie do drzwi Torpenhowa.
— Pewno to jakiś drab, przychodzący do mnie na bibkę! — rzekł Torpenhow, podnosząc głos wesoło.
Do pokoju wszedł bynajmniej nie jakiś drab, lecz postawny, średniego wieku jegomość we fraku z satynowem wykładaniem. Wargi miał rozwarte i zbielałe, a pod oczyma głęboko obwisłe wory.
— Ma pietra, zauważył w duchu Dick, witając się z przybyłym, — ma tęgiego pietra. Puls mu tak bije, aż się biedakowi palce trzęsą.
- ↑ Y. M. C. A. (Young Men Christian Association).