— Pan chciałeś mi ukraść moją własność... moją, moją, moją!... pan, który nie wiesz, kiedy pożegnasz się z tym światem! Pisz pan list do swego biura... wszak pan sam powiadasz, że jesteś szefem... i rozkaż, by na ręce Torpenhowa oddano moje szkice — wszystkie co do jednego. Zaczekaj pan chwilę... panu ręka się trzęsie. Teraz! — i rzucił mu notatnik kieszonkowy.
Liścik został napisany. Torpenhow wziął go i wyszedł, nie mówiąc ni słowa; tymczasem Dick wciąż, wkółko obchodził swego jeńca, jakby urzeczonego czarem, dając mu takie przestrogi, jakie uważał za najzbawienniejsze dla jego duszy. Gdy powrócił Torpenhow, dźwigając olbrzymią tekę, posłyszał, jak Dick, tonem niemal pojednawczym, przemawiał:
— No, mam nadzieję, że to będzie dla pana nauczkąa jeżeli będziesz mi pan przeszkadzał w pracy, zawracając głowę jakiemiś procesami o pobicie, to proszę mi wierzyć, że złapię pana i wytłukę, aż pan kitę odwalisz, bo już i tak pan długo nie pociągniesz. Wynocha i Imshi, Vootsak — fora ze dwora!
Jegomość wyszedł, chwiejąc się na nogach i spoglądając bezradnie. Dick odetchnął głęboko:
— Phu! cóż to za bezwstydna zgraja łupieżców! Pierwszą rzeczą, jaką spotyka biedny sierota, jest jawny rozbój, zgóry obmyślona kradzież! Pomyśleć sobie, jak wstrętnie czarną duszę miał ten człowiek! Czy szkice moje są w należytym porządku, Torp?
— Tak, jest ich wszystkich sto czterdzieści siedem. No, muszę ci powiedzieć, Dicku, że wziąłeś się dobrze do rzeczy.
— On mi się tu stawiał okoniem. Dla niego miało to jedynie wartość paru funtów, ale dla mnie był to cały
Strona:Rudyard Kipling - Światło które zagasło.djvu/67
Ta strona została przepisana.