Strona:Rudyard Kipling - Światło które zagasło.djvu/70

Ta strona została przepisana.

szedł stąd jakiś wojskowy, służący za modela. Szklisty blask jesiennego słońca gasł już zwolna, a w kątach pracowni usadowiły się cienie.
— Tak, — mówił Dick, ważąc każde słowo, — lubię siłę, lubię żart, lubię hałas, ale nadewszystko lubię forsę. Nieomal lubię ludzi, którzy robią hałas i bulą pieniądze. Nieomal.. Ale jest to cudaczna zgraja... nad podziw cudaczna zgraja!
— W każdym razie nieźle odnosili się do ciebie. Musiała się opłacić ta, psa zdechłego nie warta, wystawa twoich kiczów. Czy wiesz, że gazety nazwały ją „Pokazem bezprawia“?
— Mniejsza z tem. Sprzedałem każdy skrawek płótna za tę cenę, jakiej żądałem; słowo daję, nie w czem innem chyba należy szukać przyczyny, ak tylko w tem, że uważano mnie za jakiegoś brukowego artystę-samouka. Jeszcze lepiejby mi zapłacono, gdybym swoje bazgroty wyczyniał na suknie, albo wyskrobywał je na kości wielbłądziej, zamiast posługiwać się tylko ołówkiem lub farbami. Doprawdy, pocieszna to hałastra — ci ludzie! Mało powiedzieć o nich, że są ograniczeni. Spotkałem kiedyś faceta, który mi trajlował, że to rzecz niemożliwa, by cienie na białym piasku mogły być niebieskie... to jest ultramarynowe... jakie są w istocie. Później dowiedziałem się, że poczciwiec przebywał — swojego czasu aż na wybrzeżu morskiem pod Brighton; ale znał się wybornie na sztuce, niechże go djabli wezmą! Dawał mi o niej do czytania różne dyrdymałki i radził mi udać się do szkół, bym nauczył się techniki. Ciekaw jestem, coby na to powiedział stary Kami.
— Kiedyżeś to był uczniem Kamiego, człowiecze niebywałe się zapowiadający?