— Studjowałem pod nim dwa lata w Paryżu. Nauczał wyłącznie jakimś magnetycznym urokiem osobistym. Powtarzał wciąż tylko: „Continuez, mes enfants““ i trzeba było z tego korzystać, ile kto potrafił. Miał boskie dotknięcie i znał się nieco na kolorycie. Zwyczajem Kamiego było brać koloryt z fantazji i głowę za to daję, że nie widywał nigdy przedmiotów w ich rodzimej postaci; zawsze sam je sobie wyroił — i było dobrze!
— Czy w Sudanie przypominały ci się niektóre z owych poglądów? — ozwał się Torpenhow, cedząc wyzywająco słowa przez zęby.
Dick skręcił się w miejscu.
— Daj spokój! To budzi we mnie chętkę, by znów tam wyruszyć. Jakież tam były kolory! Umbra, bursztyn, opal, bordeaux, kolor ceglasty i siarkowy... żółty, w tonie kakadu... na tle bronzowem... zaś pośrodku tego wszystkiego sterczy skała, czarna jak murzyn, a wokoło, jak fryz dekoracyjny, ciągnie się wianek wielbłądów w obrzeżu czystego, bladoturkusowego nieba...
Zaczął przechadzać się tam i z powrotem.
— A jednak (wiesz i ty coś niecoś o tem), jeżeli starasz się dać tym ludziom to, co otrzymałeś w darze od Boga, dostrajając się do ich pojętności i pracując wedle sił, jakich On ci użyczył...
— Co za skromność! Mów dalej.
—... Wówczas paru bezpłciowych chłystków, którzy nawet nigdy nie byli w Algierze, powie ci najpierw, że twoje obserwacje są przejęte z drugiej ręki, a powtóre, że to nie jest sztuka!
— Oto skutki tego, że na miesiąc wyrwałem się z miasta. Mój Dickusiu, pewno przechadzałeś się wśród sklepów z zabawkami i słuchałeś ludzkich plotek.
Strona:Rudyard Kipling - Światło które zagasło.djvu/71
Ta strona została przepisana.