Strona:Rudyard Kipling - Światło które zagasło.djvu/72

Ta strona została przepisana.

— Nie mogłem temu się oprzeć, — rzekł Dick ze skruchą. — Ciebie tu nie było, więc wieczory dłużyły mi się w samotności. Niepodobna przecie pracować bez przerwy.
— Za to można iść do knajpy i urżnąć się przyzwoicie.
— Pragnąłbym na to się zdobyć. Tymczasem spotykałem się wciąż z ludźmi jednego zawodu; ci powiadali, że są artystami... i wiem, że niektórzy z nich umieją rysować... jednakże nie chcieli zajmować się malarstwem. Częstowali mnie herbatą... herbatą o godzinie piątej popołudniu!... rozprawiając przy tem o sztuce i o stanie swych dusz. Jak gdyby kogo obchodziły ich dusze! Nigdy w życiu nie nasłuchałem się tyle o sztuce i tak mało jej nie widziałem, co w ciągu tych sześciu ostatnich miesięcy. Czy przypominasz sobie Cassavettiego, co pracował dla jakiejś ajencji kontynentalnej i szedł z kolumną wysłaną na pustynię? Zawsze wyglądał jak istna choinka wigilijna, obwieszona bawidełkami, gdy w pełnym rynsztunku wyjeżdżał w pole: z manierką, linewką, rewolwerem, teką, gospodynią, lornetką i Bóg wie, czem jeszcze. Miał zwyczaj szastać się wokoło z tem wszystkiem i pokazywać nam, jak to oni pracują; jednak zdaje mi się, że nie dokazał nigdy nic wielkiego, conajwyżej grandził komunikaty Nilghai’emu. Cóż ty na to?
— Stary poczciwiec Nilghai! Właśnie bawi w mieście, a utył jeszcze więcej. Powinien tu zajść dziś wieczorem. Widzę, widzę jasno, co się tu zmieniło. Powinieneś był zerwać z temi bzdurstwami. Było tego prawie... I coś mi się zdaje, że jeszcze ci to we łbie przewróci.
— Nie przewróci. Już mnie to nauczyło, co znaczy Sztuka... prześwięta Sztuka...