Strona:Rudyard Kipling - Światło które zagasło.djvu/75

Ta strona została przepisana.

ona była (ale bynajmniej nie jest) wszystkiem, co o niej powiadasz.
— Ależ oni nie mają o tem bynajmniej lepszego pojęcia! Czego można wymagać od stworzeń wylęgłych i wychowanych w tem świetle? — to mówiąc, Dick wskazał na żółtawą mgłę londyńską. — Jeżeli pragną politury, trzeba im dawać politurę, dopóki za nią płacą. Oni są jedynie ludźmi... płci męskiej i żeńskiej. Ty zaś mówisz o nich, jakby byli bogami.
— Brzmi to bardzo pięknie, ale w tym wypadku niema to nic do rzeczy. Są to ludzie, dla których musisz pracować, czy chcesz, czy nie chcesz; oni są twymi panami. Nie daj się w błąd wprowadzać, Dicku, nie jesteś na tyle silny, ażeby ich sobie bagatelizować... lub, co ważniejsza, bagatelizować samego siebie. Co więcej... Do nogi, Binkie! ten czerwony bohomaz nigdzie nie odchodzi!.. Jeżeli nie będziesz na siebie porządnie uważał, podpadniesz pod klątwę książki czekowej, a jest to rzecz gorsza od śmierci. Upoisz się — już jesteś napół upojony — łatwością zdobycia pieniędzy. Dla tych pieniędzy i dla zadowolenia swej piekielnej próżności gotów jesteś rozmyślnie wyczyniać kiepskie dzieła. I tak wymalujesz niemało rzeczy kiepskich, sam nie wiedząc o tem. Jak ciebie kocham, Dicku, i jak wiem, że ty mnie kochasz, nie pozwolę ci za żadne skarby, byś miał sam sobie wyrządzać krzywdę. Takie jest moje postanowienie! A teraz mi nawymyślaj!
— Nie potrafię — odrzekł Dick. — Usiłowałem pobudzić się do gniewu, ale nie potrafię... tak strasznie jesteś mądry. Wyobrażam sobie, jaka to wrzawa się podniesie w Tygodniku Dickensona.
— Po kiegoż Dickensona chcesz pracować dla jakiegoś tam tygodnika? Jest to powolny upływ sił żywotnych.