— Ależ Kami jest chyba w Paryżu?
— Nie. Ma pracownię i szkolę w Vitry-sur-Marne. Pracuję u niego w lecie, a zimą mieszkam w Londynie. Jestem gospodynią na własnych śmieciach.
— Czy wiele sprzedajesz?
— Od czasu do czasu, ale niezbyt często. Oto mój autobus, muszę dostać się do niego, bo inaczej stracę pół godziny. Do widzenia, Dicku.
— Do widzenia, Maisie. Czy nie powiesz mi, gdzie mieszkasz? Muszę się znów zobaczyć z tobą... i może będę mógł ci się przydać. Ja... ja sam też trochę pacykuję.
— Będę może jutro w parku, jeżeli nie będzie światła odpowiedniego do pracy. Przechadzam się tam i zpowrotem od Łuku Marmurowego; jest to mój spacerek. Ale rzecz oczywista, że zobaczę się z tobą.
Weszła do omnibusu i została pochłonięta mgłą.
— No... niechże mnie... biesy porwą! — wykrzyknął Dick i powrócił do hotelu.
Torpenhow i Nilghai znaleźli go siedzącego na schodach, wiodących ku drzwiom pracowni, i powtarzającego z ogromną powagą owo zdanie.
— Wezmą cię djabli z kretesem, gdy ja się z tobą porachuję — ozwał się Nilghai, wznosząc swe olbrzymie cielsko z poza ramion Torpenhowa i powiewając arkuszem ledwie że obeschłego rękopisu. — Dicku, wieść powszechna głosi, że cierpisz na rozdęcie głowy.
— Hallo, Nilghai! Już zpowrotem? Jakże się miewają Bałkany i inne pomniejsze Bałkanki? Jedna część twej twarzy jest, jak zwykle, nieprawidłowo zarysowana.
— Mniejsza o to. Dano mi zlecenie zrąbać cię w prasie, Torpenhow wzbrania się to uczynić, ze względu na fał-
Strona:Rudyard Kipling - Światło które zagasło.djvu/83
Ta strona została przepisana.