Strona:Rudyard Kipling - Światło które zagasło.djvu/90

Ta strona została przepisana.

spokoju, który był zarówno czemś nowem dla jego duszy, jako też czemś obcem jego przeżyciom. Ani mu przez głowę nie przeszło, że można było czas zapełnić czemkolwiek innem, jak tylko bezczynną przedpołudniową włóczęgą po parku.
— Teraz jest przepyszne światło do pracy — mówił, przypatrując się pobłażliwie swemu cieniowi. — Niejeden biedak powinien dziękować za to niebiosom. A oto Maisie.
Szła ku niemu od Łuku Marmurowego i mógł się przekonać, że żadna z właściwości jej chodu nie uległa zmianie. Było mu miło, że znalazł w niej jeszcze dawną Maisie, — możnaby powiedzieć — swą sąsiadkę z przyległego pokoju. Nie wymienili pomiędzy sobą żadnych pozdrowień, gdyż i dawniej nie było to ich zwyczajem.
— Cóż ty porabiasz poza pracownią o tej godzinie? — zagadnął Dick tonem człowieka, upoważnionego do zadawania pytań.
— Próżnuję. Nic, tylko próżnuję. Rozgniewał mnie jakiś tam podbródek, malowany przeze mnie, więc go wyskrobałam. Zostawiłam go potem na kupce palet i wyszłam z domu.
— Wiem, co to szpachtlowanie. Jakiż to miał być obraz?
— Głowa... ot taka z fantazji... nie udawała mi się wcale... okropna rzecz!
— Nie lubię zbytniego wyskrobywania, gdy maluję ciało ludzkie. Karnacja nabiera szorstkości w miarę obsychania malowidła.
— Nie będzie tego, gdy ktoś wyciera umiejętnie.
To mówiąc, Maisie jęła wymachiwać ręką, ażeby unaocznić swą metodę. Biały mankiecik obryzgany był farbą. Dick roześmiał się.