— Jesteś niechlujna jak zawsze.
— Tyczy się to chyba ciebie. Spójrz-no na swój własny mankiet.
— Dalibóg, na Jowisza! on jeszcze gorszy od twojego. Zdaje mi się, żeśmy się niewiele zmienili w czemkolwiek. Warto jednak sprawdzić.
Przyjrzał się Maisie krytycznem okiem. Blado-niebieska mgła dnia jesiennego wkradła się pomiędzy pnie drzew parkowych, tworząc tło, na którem rysowała się szara suknia Maisie, czarny, aksamitny beret ponad czarnemi włosami oraz stanowczy zarys jej twarzy.
— Nie, tu się nic nie zmieniło. Jak to dobrze! Czy pamiętasz, jakem przytrzasnął ci włosy wieczkiem walizki?
Maisie skinęła, mrużąc oczy, i obróciła się do Dicka całą twarzą.
— Zaczekaj chwilę, — rzekł on. — Usta ci nieco obwisły w kącikach. Któż to ci dokuczał, Maisie?
— Nikt inny, tylko ja sama. Zdaje się, że nigdy nie posunę się w robocie, mimo, że niemało łożę w nią wysiłków, a Karni powiada...
— „Continuez, mesdemoiselles. Continues toujours, mes enfants“! Za pozwoleniem, Karni jest przygnębiający.
— Tak, ma on taki właśnie sposób mówienia. Ostatniego lata mówił mi, że się poprawiłam i że tego roku pozwoli mi wystawiać.
— Chyba nie tutaj?
— Pewnie, że nie. W salonie.
— Wysoko latasz.
— Dość już długo biłam skrzydłami. Gdzie ty wystawiasz, Dicku?
— Nie wystawiam. Ja sprzedaję.
— Jakiż jest więc twój kierunek?
Strona:Rudyard Kipling - Światło które zagasło.djvu/91
Ta strona została przepisana.