— Rzecz zrozumiała. Przecież należymy do siebie.
— Tak nie jest... ale tyś zawsze mnie rozumiał, a praca moja zawiera tak wiele spraw, w których, mógłbyś mi być pomocny. Znasz się na wielu rzeczach i na sposobach, jak czynić należy. Musisz się znać.
— Muszę... tak mniemam... chyba że nie znam sam siebie. Wobec tego przypuszczam, że nie zależy ci na tem, by stracić mnie zupełnie z oczu, i pragniesz, żebym ci dopomagał w pracy?
— Tak, ale pamiętaj, Dicku, że z tego nic nie wyjdzie. Oto, widzisz dlaczego czuję się tak samolubną. Niech wszystko pozostanie tak jak jest. Ja pragnę tylko twej pomocy.
— Będziesz ją miała. Ale zastanówmy się. Muszę wpierw zobaczyć twe obrazy, zbadać twoje szkice i dowiedzieć się o twoich tendencjach. Żebyś wiedziała, co gazety wypisują o moich tendencjach! Wówczas będę ci służył dobrą radą, a ty będziesz malowała, stosując się do niej. Czy nie tak, Maisie?
W oczach Dicka znów zajaśniał błysk niecnego triumfu.
— Bardzo to pięknie z twej strony... aż nazbyt pięknie. Bo ty pocieszasz się tem, co nigdy się nie stanie... i ja wiem o tem, a mimo to pragnę cię zatrzymać. Nie chciej mi później czynić wyrzutów.
— Do tej sprawy przystępuję z otwartemi oczyma. Zresztą królowa nie może wyrządzać krzywdy. To nie twoje samolubstwo wywiera na mnie takie wrażenie ale śmiałość, z jaką zamierzasz mną się posłużyć.
— Phi! Jesteś tylko Dick... i sprzedawca rycin.
— Doskonale! tem właśnie jestem. Ale Maisie, czy ty wierzysz, że cię kocham? Nie chcę, byś sobie zawracała głowę jakiemiś tam bredniami o uczuciach siostrzanych, czy braterskich.
Strona:Rudyard Kipling - Światło które zagasło.djvu/96
Ta strona została przepisana.