Strona:Rudyard Kipling - Druga księga dżungli (tłum. Birkenmajer).djvu/138

Ta strona została skorygowana.

przez czas dłuższy spadzistym korytarzem, który skręcał kilkakrotnie w różne strony, aż w końcu doszli do miejsca, gdzie korzenie jakiegoś wielkiego drzewa, wyrastające o trzydzieści stóp nad ich głowami, wyważyły olbrzymi głaz ze ściany. Przeleźli przez ten otwór i znaleźli się w ogromnej komnacie, której kuliste sklepienie było również nadwerężone korzeniami drzewnymi, tak iż przez szczeliny przesączało się w ciemną głąb tu i ówdzie światło drobnymi skrawkami.
— Nie ma co mówić, bezpieczna nora — rzekł Mowgli, podnosząc się na nogi; — jednakże za daleko położona, by w niej można było bywać codziennie. Ale cóż tu jest godnego widzenia?
— A ja, to nic? — ozwał się głos jakiś w głębi komnaty i Mowgli spostrzegł jakąś białą zjawę, wyłaniającą się zwolna z mroku. Jął przyglądać się jej ruchom — coraz lepiej rozpoznawał jej kształty — i już niebawem miał przed oczyma olbrzymiego kobrę, największego, jakiego zdarzyło mu się widzieć w życiu. Gad ten mierzył bez mała osiem stóp długości, zasię barwa jego skóry, wyblakła wskutek długiego przebywania w ciemności, przypominała odcień starej kości słoniowej. Nawet okulary na wypuszczonym kapturze spłowiały już, przybierając kolor blado-żółty. Oczy gorzały mu jak rubiny, przydając osobliwego uroku przedziwnej postaci.
— Pomyś-ś-lnych łowów! — zasyczał Mowgli, który nie rozstawał się nigdy ani z nożem, ani z dobrym wychowaniem.
— Co słychać w mieście? — odezwał się Biały Kobra, nie odpowiadając na jego pozdrowienie. — Co słychać w wielkim warownym mieście... w mieście stu słoniów, dwudziestu tysięcy koni i niezliczonych gromad bydła...