ną na ulicach Oodeypore’u, przed klatkami naszego zwierzyńca. Do tego ościenia przylgnęła krew niejednego z krewniaków Hathiego.
— I na cóż oni dźgają tym ościeniem w głowy słoni?
— By w ten sposób wrazić im w głowy Prawo Ludzkie. Ludzie nie mają ani kłów, ani pazurów, więc wymyślają takie oto dziwa — i jeszcze gorsze.
— Coraz to więcej krwi, im bardziej zbliżam się choćby do rzeczy, wyrobionych rękoma ludzkiej gromady! — rzekł Mowgli z obrzydzeniem, a ankus zaczął mu już nieco ciężyć w dłoni. — Gdybym o tym wiedział, nigdy bym nie wziął w rękę tego paskudztwa. Przedtem widziałem krew Messui na krępujących ją powrozach, teraz zaś czuję krew Hathiego. Nie chcę mieć przy sobie tej rzeczy! Patrz, co z nią zrobię!
Ankus warknął w powietrzu, zamigotał i utkwił ostrzem w ziemi pośród kępki drzew, o pięćdziesiąt sążni opodal.
— Teraz ręce moje oczyściły się od piętna śmierci — to mówiąc, Mowgli jął wycierać dłonie o świeżą wilgotną ziemię. — Thuu powiadał, że śmierć będzie szła w ślad za mną. Nie wiem, czy mu wierzyć, bo jest to gad stary, biały i bzikowaty.
— Czy biały, czy czarny, czy śmierć, czy życie, mało mnie to wzrusza. Ja kładę się spać, Mały Bracie. Nie umiem polować przez noc całą i wyć przez cały dzień; jak to czynią niektóre plemiona.
To rzekłszy, Bagheera odeszła do wiadomej sobie myśliwskiej kryjówki, odległej o dwie mile. Mowgli zaś wydrapał się z łatwością na drzewo, które wydało mu się dogodne, związał razem kilka pnących się łodyg i w prędszym czasie, niż zdołaliśmy to opowiedzieć, bujął się już w przepysznym hamaku na wysokości pięćdziesięciu stóp ponad ziemią.
Strona:Rudyard Kipling - Druga księga dżungli (tłum. Birkenmajer).djvu/149
Ta strona została skorygowana.