Przez całą godzinę nie przemówili do siebie ani słowa, posuwając się szerokim szlakiem, wydeptanym obutymi stopami czterech ludzi.
— Ludzie zawdy bywają skwapliwsi do jadła, niż do biegu — odrzekł Mowgli, mknąc nurkiem wśród niskich krzaków młodej dżungli, którą teraz przetrząsali. Bagheera, biegnąc na lewo od niego, zawarczała nagle w jakiś dziwny sposób, nie dający się opisać.
— Otóż mamy takiego, który już zginął... pożarty! — zawołała.
Pod jednym z krzaków leżał bezładny kłąb pstrej odzieży, a koło niego była rozsypana garść mąki.
— Zginął również od bambusowego kija — odpowiedział Mowgli. — Przypatrz się! Tym białym pyłem żywią się ludzie. Oni zabrali zdobycz temu człowiekowi, który dźwigał ich pożywienie, a jego samego oddali na żer Chilowi.
— To już trzeci! — stwierdziła Bagheera.
— Przyniosę Ojcu Okularników dużo świeżych i tłustych ropuch, żeby się stary najadł do syta! — rzekł Mowgli sam do siebie. — Ta dziwna rzecz, pijąca krew słoni, jest chyba wcieloną śmiercią... ale i tak jeszcze nie wszystko rozumiem...
— Chodź dalej! — rzekła Bagheera.
Nie uszli jeszcze i pół mili, gdy naraz posłyszeli złowrogą pieśń pomoru, rozgłaszaną przez wronę Ko spośród gałęzi drzewa tamaryszkowego. Pod tym drzewem leżeli trzej jacyś ludzie, otaczając półprzygasłe, dymiące ognisko, nakryte blachą, na której widać było sczerniały i zwęglony placek z przaśnej mąki. Tuż przy ognisku spoczywał nabijany rubinami i turkusami ankus królewski, skrząc się i błyszcząc w świetle słonecznym.
Strona:Rudyard Kipling - Druga księga dżungli (tłum. Birkenmajer).djvu/155
Ta strona została skorygowana.