Strona:Rudyard Kipling - Druga księga dżungli (tłum. Birkenmajer).djvu/157

Ta strona została skorygowana.

koś im z tym dobrze...! Ów pierwszy mały człowiek leśny polował naprawdę zręcznie.
— Ludzie, to po prostu szczeniaki, które gotowe potopić się, byle ugryźć kawałek księżycowego blasku, zwierciedlącego się na wodzie. Ale cała wina jest po mojej stronie! — mówił Mowgli takim tonem, jak gdyby znał się wybornie na wszystkim. — Już nigdy nie przyniosę do puszczy żadnych obcych wymysłów... choćby były od kwiatów piękniejsze! Ten zaś dziwotwór — dodał, biorąc ankus ostrożnie w rękę — winien powrócić do Ojca Okularników. Wprzódy jednak musimy się wyspać, a nie chciałbym spać obok tych ludzi... uśpionych... Trzeba też pogrzebać i tę błyszczącą gadzinę... bo gotowa znów nam uciec i zabić jeszcze z sześciu ludzi. Wykop mi jamę pod tym drzewem.
— Ależ, Mały Bracie — burknęła Bagheera, podchodząc ku wskazanemu miejscu. — Powiadam ci, że ten krwiopijca nic tu nie jest winien. Całą biedę ściągają na siebie tylko ludzie!
— Wszystko jedno! — żachnął się Mowgli. — Kop jamę, ale głęboką! gdy się przebudzimy, odgrzebiemy znów to dziwo i zaniesiemy je tam, skąd je wziąłem!


W dwie noce później, gdy Biały Kobra siedział markotnie w głębi mrocznej komory, osamotniony, oraz pełen żalu i wstydu z powodu poniesionej straty, nagle przez szczelinę w murze przeleciał z furkotem królewski ankus, nabijany turkusami, i z głośnym szczękiem upadł na warstwę złotych monet.
— Ojcze Okularniku! — zawołał Mowgli, chowając się przezornie za murem — dobierz sobie któregoś z młodszych, a co tęższych i roztropniejszych plemieńców, i razem we dwójkę pilnie strzeżcie królewskiego skarbca, by żaden człowiek nie wydostał się stąd żywcem.