Strona:Rudyard Kipling - Druga księga dżungli (tłum. Birkenmajer).djvu/186

Ta strona została skorygowana.

Na szczycie wzgórka siedziała owa ośmionoga Istota, którą widzieli przed trzema dniami. Siedziała — a raczej kuliła się — i wyła przeraźliwie.
— Chodźmy za nim! — ozwała się dziewczyna. — Może on wskaże nam jakąś drogę, która nie wiedzie do Sedny.
Wzięła w ręce linę i poczęła ciągnąć sanie, ale nogi się pod nią gięły i zataczała się z osłabienia.
Tymczasem potwór podniósł się i jął zwolna, niezgrabnie posuwać się po lodowych garbach na zachód, w stronę lądu. Szli i szli za nim, ścigani przez coraz to bliższy huk, biegnący znad morskiego wybrzeża. Na obszarze trzech albo i czterech mil widać było skorupę lodową popękaną i porysowaną we wszystkich kierunkach. Wielkie połacie lodu grubego na dziesięć stóp, a mierzące od kilku sążni kwadratowych do dwudziestu akrów powierzchni, podrygiwały, nurkowały, kłębiły się oraz wskakiwały na siebie wzajemnie, albo też na nieprzebitą jeszcze skorupę — niesione i miotane kipiącą morską powodzią. Te napastliwe i miażdżące bryły były jakby pierwszą linią wojska, wysłanego przez rozszalały żywioł wodny przeciw żelaznej potędze mroźnego królestwa. Wśród ich ciągłego huku i trzasku cichnął niemal doszczętnie chrzęst płatów kry, opychanych od razu całą więzią pod brzeg lodu — jakby ktoś wrzucał w pośpiechu całą talię kart pod sukno. Tam, gdzie woda była płytka, te płaty piętrzyły się jedne na drugich, póki najniższy z nich nie zarył się na pięćdziesiąt stóp w muliste dno; wówczas morze przybierało barwę mętną i póty parło na zaporę brunatnego lodu, aż w końcu łamała się pod coraz to rosnącym naciskiem i dawała swobodne przejście bałwanom. Jakby nie dość było kry i macierzystego lodowiska, nawałnica i prądy morskie nanosiły od strony Grenlandii lub z północnego wybrzeża