Mowgli czuł, że zbliża się już koniec rozprawy i zadowalał się uderzaniem na słabszych jeno, okaleczonych już przeciwników. Roczniaki zwolna nabrały zuchowatości, przeto starsi mogli sobie od czasu do czasu — pozwolić na wypoczynek. Zresztą obecnie dość już było błysnąć nożem, a przeciwnik uciekał jak niepyszny.
— Dogryźliśmy już mięso niemal do samej kości! — sapnął Szary Brat, obryzgany krwią, sączącą się z kilkunastu głębokich ran.
— Tak, ale jeszcze trzeba zgryźć kość samą! — odparł Mowgli. — Ouaa-ua! Tak to my się sprawiamy w dżungli!
Okrwawiony brzeszczot błysnął jak płomień tuż obok dhola, którego grzbiet i tylne łapy były przygniecione ciężarem jakiegoś zajadłego wilczura.
— To mój łup! — fuknął wilczur, rozdymając chrapy. — Zostaw mi go!
— Co? Jeszcześ się nie nasycił, samotniku? — spytał Mowgli.
Won-tolla poharatamy był szpetnie, ale chwyt udał mu się znakomicie, albowiem zaskoczony dhol — obezwładniomy całkowicie — nie mógł ani się odwrócić, ani dosięgnąć napastnika.
— Na wołu, który mnie okupił! — krzyknął Mowgli, śmiejąc się gorzko. — Toż to moja kusa psinka!
W rzeczy samej był to nie kto inny, jeno we własnej osobie sam arcypies-przodownik.
— Nieoględną jest rzeczą zabijać szczenięta i lahinie — dorzucił Mowgli tonem filozoficznym. — Chyba, że się zabija także i ojca legowiska!... Ale ja czuję to... tu w dołku... że ten ojciec ciebie teraz zabije!
Strona:Rudyard Kipling - Druga księga dżungli (tłum. Birkenmajer).djvu/230
Ta strona została skorygowana.