(Taką to pieśń śpiewał Chil, gdy drapieżne ptaki jeden za drugim opuszczały się nad brzeg rzeki po ukończeniu wielkiego boju. Chil żyje w przyjaźni z wszystkimi, atoli w sercu jego brak gorętszych uczuć — boć wie on dobrze, że prędzej czy później niemal każde ze stworzeń dżungli dostanie się w moc jego.)
Druhami mymi byli oni, gdy w noc szli na wyprawę —
(Baczność! Chil idzie! Chil!)
A teraz idę, by mym świstem uciszyć boje krwawe...
(Ze świtą Chil idzie! Chil!)
Hej! Słali-ż oni mi meldunki o świeżym w polu ścierwie —
Hej, meldowałem im zwierzynę, nad lasem mknąc — w rezerwie...
A teraz nikt już się nie ozwie — i ślad się wszelki przerwie...
Ci, co łowiecki zew rzucali po rosie, wśród rozłogów —
(Baczność! Chil idziie! Chil!)
Ci, którzy łosia osaczali — niebaczni jego rogów —
(Ze świtą Chil ciągnie! Chil!)
Ci, którzy wlekli się za węchem — lub kryli się w gęstwinie,
Ci, którzy byli rączy w nogach — lub niemniej rączy w czynie,
Nie będą odtąd gnać po kniei — i wszelki ślad ich zginie...
Druhami mymi byli oni! Hej, w głośnej żyli chwale!...
(Baczność! Chil idzie! Chil!)
Ostatnią dziś im dam posługę — i zgonu się użalę...
(Ze świtą Chil ciągnie! Chil!)
Wzrok zagasł, krew im bluzga z boków, a szczęki się nie zwarły,
Bezwładną, mdłą, żałosną kupą na zmarłym leży zmarły...
Hej, miały-ż ucztę sługi moje — i wszelki ślad zatarły...
(Chil! Chil! Chil!)
(Baczność! Ze świtą Chil idzie! Chil!)