nadszedł ów poranek... a paw Mao[1], mieniący się barwą złotą, brązową i błękitną, głośnym krzykiem obwieścił go po omglonych kniejach, Mowgli otwarł usta, by podać dalej okrzyk — słowa uwięzły mu w gardle i jakieś dziwne uczucie owładnęło nim całym od koniuszków nóg po koniuszki włosów. Czuł się bardzo, bardzo nieszczęśliwy, więc obejrzał dokładnie całe swe ciało, by przekonać się, czy nie wbił gdzie sobie jakiego ciernia. Mao ogłaszał wieść o nowych woniach, co szły w przestworzu. Podjęły ją inne ptaki i niosły dalej, a od skał nad Waingungą rozległo się miauczenie Bagheery — przypominające po trosze skwir orła i rżenie konia; w górze, wśród pączkujących gałęzi, słychać było wrzaski i szamotanie się bandarlogu. Mowgli stał i stał, pragnąc z głębi wezbranej piersi odpowiedzieć na zew pawia Mao — i nie mogąc się zdobyć na nic więcej, jak na ciche westchnienie — gdyż dech mu zatamowało owo nagłe poczucie nieszczęścia.
Stał — i rozwierał oczy szeroko — ale widział jedynie szydercze twarze małpiąt, baraszkujących wśród drzew, oraz rozpostarty w pełni blasku ogon pawia Mao, pląsający w wąwozie.
— Świeża woń nadciąga! — krzyknął paw. — Pomyślnych łowów, Braciszku! Nie raczysz mi odpowiedzieć?
— Szczęśliwych łowów, Mały Bracie! — zaświstali razem orlik Chil ze swoją samicą, spadając na ziemię tak blisko, że otarli się pękiem puszystych białych skrzydeł o nos Mowgliego.
Lekki deszczyk wiosenny, zwany deszczem słońca, przebiegł przez półmilowy skrawek puszczy, zrosił i rozkołysał świeżo rozwinięte liście i skonał, rozbity w dwa łuki tę-
- ↑ Czyt. Mô.