Strona:Rudyard Kipling - Druga księga dżungli (tłum. Birkenmajer).djvu/247

Ta strona została skorygowana.

przeto dokoła nich, podawszy się naprzód i wywijając nożem, gotów zadać cios obu naraz wilczkom, skoro ochłoną z pierwszej zażartości boju. Ale gdy czekał na sposobną chwilę, uczuł, że ciało mu słabnie, a ręka zbrojna nożem opada bezsilnie. Włożył więc nóż do pochwy i jął patrzeć przed siebie.
— Ani chybi, jestem otruty! — rzekł w końcu. — Od czasu, gdy mocą Czerwonego Kwiatu rozpędziłem wiec wilków — od czasu, gdy zabiłem Shere Khana, żaden z wilków nie zwalił mnie z nóg... aż dopiero teraz dokazały tego dwa takie fryce, młokosy, łaziki wilczego stada! Odeszła ode mnie siła moja... umrę już chyba. Ach, Mowgli, Mowgli, czemu nie zabiłeś tych dwóch chłystków?
Bójka trwała jeszcze czas jakiś. W końcu jeden wilk uciekł, a drugi puścił się za nim w pogoń. Mowgli został sam. Usiadł na wytłamszonej i okrwawionej ziemi, spoglądając to na nóż, to na swoje nogi i ramiona, a rozgoryczenie, jakiego nigdy wpierw nie zaznał, ogarnęło go całego, jak powódź zagarnia zwalony pień drzewny.
Do polowania wziął się jeszcze przed zmierzchem. Wieczerzał sam tylko, bo wszystko, co żyło w puszczy, wyruszyło gdzieś w dal, śpiewając i staczając bójki po drodze. Jadł zresztą niewiele, by nie utracić zwinności potrzebnej mu do wiosennego biegu. Noc była jasna, biała nocka, jak mawiają w puszczy. Wszędy zieleń rozwinęła się bujnie — a od rana tyle jej narosło, co kiedy indziej przez cały miesiąc. Gałązka, która jeszcze dnia poprzedniego była odziana zżółkłymi liśćmi, teraz gdy Mowgli ją ułamał, puściła sok obfity. Stopy tak mile grzęzły w ciepłym i głębokim mchu, świeżo porosła trawa nie miała kłujących naroży, a wszystkie głosy dżungli zgodnym akordem brzęczały niby jedna basowa struna jakowejś harfy czarnoksięskiej, trącana światłością księżyca — jasną księ-