wiosczyny leżały, niby łaciasty fartuch na kolanach góry, maluchne, tarasowato ułożone poletka, a krowy, nie większe od chrząszczy, pasły się wśród wałów kamiennych ogradzających klepiska. Spoglądając na drugą stronę doliny, oko myliło się w ocenie wielkości przedmiotów i nie od razu miarkowało, że to, co zdawało się niskim zaroślem na przeciwległym zboczu, było w istocie lasem sosnowym, wybujałym na sto stóp wysokości. Purun Bhagat zapatrzył się w orła, szybującego ponad olbrzymią otchłanią — ale wielki ptak zmalał do rozmiarów drobnego punkciku, zanim przebył połowę drogi. Obłoki, rozproszone po dolinie, nizały się jakby w wiązanki lśniących paciorków, to uczepiając się grzbietu gór, to znów wznosząc się w górę i niknąć, gdy stanęły na jednym poziomie z wierzchołkiem przełęczy.
— Tu znajdę ciszę — powiedział sobie Purun Bhagat.
Dla górala drobnostką jest przebycie kilkuset stóp w dół czy w górę, więc gdy wieśniacy ujrzeli dym, wznoszący się nad opuszczoną kapliczką, natychmiast kapłan miejscowy wdrapał się po upłazach na wyżnię, by powitać przybysza.
Wejrzawszy w oczy Purun Bhagata — oczy człowieka, nawykłego rozkazywać tysiącom poddanych — skłonił się nisko do samej ziemi, nie mówiąc ani słowa, po czym równie bezsłownie zabrał jego miseczkę żebraczą i powrócił do wioski. Wieśniakom, dopytującym się o wynik wyprawy, taką ogłosił nowinę:
— Oto do nas nareszcie zawitał mąż święty. Nigdym nie widział człowieka, co by mu był równy. Jest rodem z nizin, ale lica ma białe. Prawdziwy bramin z dziada-pradziada.
Gaździny góralskie, wiedzione kobiecą ciekawością, zaczęły się dopytywać:
Strona:Rudyard Kipling - Druga księga dżungli (tłum. Birkenmajer).djvu/43
Ta strona została skorygowana.